Naciśnij ESC aby opuścić wyszukiwarkę

Zalajkuj śmierć Szymborskiej

Artykuły /

Lubić to nie zawsze znaczy to samo. Facebookowy przycisk „lubię to!” ma już ponad dwa lata – powstał w kwietniu 2010 roku. Jego nieudolnym poprzednikiem, którego zapewne już nie pamiętacie, była opcja „zostań fanem”. Od czasu swego pojawiania się ten mały, ale jakże potężny, granatowy kciuk zrewolucjonizował pojęcie lubienia prawie tak, jak Tomasz Zimoch zrewolucjonizował wszystkie inne pojęcia w języku polskim.

Polubić można zespół, artystę, firmę, markę, piosenkę, czyjś status, zdjęcie, link, artykuł, jak również aktywność, zameldowanie, zmianę sytuacji w związku, wyprowadzkę, przeprowadzkę czy wreszcie komentarz. W zasadzie wszystko. Wraz z kciukową rewolucją nastał czas wielkiego lubienia, czas pozytywnych odczuć, nawet w naszej kontestującej i wciąż biadolącej Polsce znajomy znajomemu zaczął pod statusem o ładnej pogodzie lub świeżym wypieku klikać ochocze „lubię to!”. Stan radosnego uniesienia nie trwał jednak zbyt długo, szybko po spopularyzowaniu nowej funkcji odezwały się głosy żądające wprowadzenia opcji alternatywnych, czegoś dla zrównoważenia. Zaczęły padać kolejne propozycje, od oczywistych antonimów w stylu: „nie lubię!”, „nienawidzę!”, przez „nuda!” lub „takie sobie, ale polubię z litości”, aż po te zupełnie niecenzuralne, zazwyczaj mające służyć szybkiemu i dobitnemu wyrażeniu emocji bez konieczności formułowania komentarza, co, jak wiadomo, może zabrać nawet do piętnastu sekund. Petycje, rzecz jasna, nigdy nie zostały rozpatrzone czy nawet wzięte pod uwagę, choć powstała niejedna fanowska strona „we want dislike button”, którą polubiło (sic!) tysiące osób. Zuckerberg doskonale wiedział, co robi, oferując pięciuset milionom swoich znajomych tę afirmacyjną funkcję bez wersji negatywnej. Internet jest wystarczająco przesiąknięty bezinteresowną i zaciekłą nienawiścią, po co ją więc jeszcze podsycać?

Przyznam, że moją ulubioną formą lajkowania, wynalazkiem, który uważam za absolutny strzał w dziesiątkę, jest możliwość polubienia cudzych komentarzy. Śmiem twierdzić, iż wprowadzenie tej funkcji zrewolucjonizowało facebookowe dyskusje, internauci puścili wodze fantazji, wyzwolili ukrytych w sobie poetów. Zamiast zwyczajowych: „spoko”, „fajne”, „wporzo”, posypały się złote sentencje, wypowiedzi złożone z prawdziwych zdań, proza, poezja i dużo finezyjnych, siarczystych przekleństw, które, jak wiadomo, zawsze dobrze się sprzedają. No bo przecież każdy chce zabłysnąć, przykuć uwagę, poczuć się błyskotliwy i zebrać za tę błyskotliwość jak największą ilość lajków. Współzawodnictwo na komentarze trwa nieustannie, zauważyłam jednak, iż podobnie jak w życiu oraz polityce, popularność wypowiedzi, zdjęć, filmów i aktywności często nie zależy tylko i wyłącznie od ich jakości. Dość oczywista to konstatacja, lubię jednak obserwować, jak wchodzą tutaj w grę zgoła inne czynniki – psychologiczne, emocjonalne, autokreacyjne, społeczne. Chcesz choć przez chwilę poczuć popularność? Wystarczy, że na ogólnodostępnym profilu lub fanpage’u skomentujesz naprawdę dobre zdjęcie, wyrażając swój zachwyt krótko, acz dobitnie. Liczy się refleks, twój komentarz musi wyświetlać się jako pierwszy. Każdy, kto zdjęcie owo zobaczy, a pod nim twoją entuzjastyczną recenzję, ucieszy się, iż nie on jedyny docenił walory fotografii i z chęci wyrażenia wspólnoty emocjonalnej natychmiast obdarzy cię lajkiem. Proste, a działa. Emocje, proszę Państwa, emocje. Z tej samej przyczyny warto wrzucać komentarze oczywiste i jednocześnie radosne, np.: „goooooooooolllllll!”. Pamiętaj, aby w swoich wypowiedziach używać słów krótkich i szczerych, mogą być kontrowersyjne, ale bez przesady. Nie przeintelektualizuj, nie gwiazdorz, kradnij – słynne cytaty i ich parafrazy zawsze znajdą zwolenników. Jeśli fala czerwonych powiadomień, niekoniecznie tylko pod komentarzami, sprawia ci wyjątkową przyjemność, zawsze możesz uciec się do tak zwanego kanonu, czyli zestawu aktywności, które nieodmiennie zbierają miliony lajków, oto kilka przykładów: zdjęcia małych dzieci, statusy mówiące o szczęściu i pozytywnych uczuciach, najlepiej zakochaniu, czyli czymś, o czym wszyscy w skrytości ducha, pod powłoką cynizmu marzą, o dziwo, także informacje o naszych sukcesach zyskują wielką przychylność – pod warunkiem, że podane są w lekki i bezpretensjonalny sposób – ponadto zdjęcia zimnych napojów w gorące dni, pitnej czekolady w chłodne i malowniczych, wakacyjnych destynacji… w zasadzie o każdej porze roku. Nie masz własnych sukcesów? Wypromuj cudze, znajomi pokochają cię za to. Nie byłeś od trzech lat na wakacjach? Wrzuć zdjęcie rajskiej wysypy utopionej w lazurowej wodzie i komentarz, że pragniesz ją odwiedzić. Dziewięćdziesiąt procent osób obserwujących twoje posty także tego pragnie, z automatu polubią, dwa procent już tam było, polubią i skomentują (lans), pięć procent ma to w nosie, reszta się wstydzi. Wstydliwych jest tak mały odsetek, ponieważ lajki posiadają cudowną siłę wspólnototwórczą, pozwalają w łatwy sposób zasygnalizować komuś, że istniejesz i do tego śledzisz jego aktualności. To jak uśmiech na imprezie bez konieczności podchodzenia i proponowania drinka. Jakiś czas temu szczyty popularności na Facebooku osiągnęły strony w stylu: „Ile jeszcze razy mam polubić Twoje posty, żebyśmy poszli do łóżka?”. Podryw nigdy wcześniej nie był taki łatwy. Przynajmniej ten wirtualny, a jak wiadomo, życie realne średnio nas interesuje, bo nie można w nim dawać lajków, chociaż… nie do końca. Jakiś czas temu w Krakowie na fasadzie budynku przy ulicy Karmelickiej pojawił się intrygujący malunek z doczepionym pod nim wielkim przyciskiem i napisem „polub w realu”. Umocowany tuż obok ekran pokazywał liczbę kliknięć zaintrygowanych przechodniów. Uzbierało się sporo, bo ponad dwadzieścia tysięcy. W chwili obecnej ekran wskazuje prawie 24 tysiące, a grafika została uzupełniona o wielką, trójwymiarową butelkę piwa Tyskie. Najzabawniejsze jest to, iż tę błyskotliwą akcję marketingową umieszczono tuż obok wielkiego, wielobarwnego muralu autorstwa Sławka Czajkowskiego, wykonanego w ramach krakowskiego festiwalu sztuki w przestrzeni ulicznej ArtBoom. Reklama sąsiaduje ze sztuką. Andy Warhol polubiłby to.

Jak widać, fenomen lajków zatacza coraz szersze kręgi, są jednak także niestety ciemne strony mocy. Słyszeliście o tym przypadku? Pewien mężczyzna z Teksasu zamieścił na swoim profilu post informujący o rocznicy śmierci jego matki, status polubiło wielu znajomych, żyjąca w separacji z mężczyzną żona zignorowała informację ostentacyjnie. Teksańczyk odczytał to jako jawny przejaw złośliwości, pijany i zirytowany udał się do jej domu, gdzie dokonał pobicia. Na internautów, szczególnie tych w separacji, padł blady strach. Nie dość, że brak reakcji w świecie wirtualnym zaowocował agresją w realu, to jeszcze na dodatek sporny wpis dotyczył rzeczy niekoniecznie w aż tak oczywisty sposób domagającej się lajka. No i tutaj dochodzimy do najbardziej kontrowersyjnego wymiaru owej funkcji. Chodzi oczywiście o lajki pojawiające się pod informacjami o zgonach, katastrofach, rozbojach oraz innych tragediach. Bardzo liczne, wbrew pozorom. Zdaje się, że w tym roku rekordową ilość lajków zebrało odejście z tego świata Wisławy Szymborskiej. No cóż, sama autorka wszak apelowała: o śmierci bez przesady. Jest jednak pewien niepokojący absurd w zbitce: dziś w wieku 89 lat odeszła Wisława Szymborska. Lubię to! Pocieszam się, iż przyczyną tej lawiny polubień mogły być dołączone praktycznie do każdej informacji o śmierci noblistki fragmenty jej wierszy. Któż by nie chciał zalajkować prawdziwej poezji i zaprezentować się znajomym jako wrażliwy intelektualista? Jak jednak tłumaczyć kliknięcia pod postami na stronach serwisów informacyjnych relacjonujących kolejne katastrofy? Słyszałam takie teorie, iż „lubię to!” zostało odarte ze swojego pierwotnego sensu i teraz oznacza: przeczytałem, dzielę się z innymi. Powiedzmy, że jest w tym pewna logika, od kiedy w prawym bocznym pasku możemy zobaczyć, kto co polubił, a kliknięcie lajka pod artykułem czy zdjęciem w jakimkolwiek serwisie jest jednoznaczne z udostępnieniem go na swoim profilu. Ludzie od promocji social media zacierają ręce, a użytkownicy posiadający w znajomych szefa, byłe żony i babcię drżą. Koniec bezkarnego lajkowania dowcipów o kupie, plotkarskich artykułów w godzinach pracy czy sentymentalnych, kiepskich utworów muzycznych. Już słyszę te oburzone głosy: wcale o to nie dbam, mój profil, moja wolność! Może i tak, ale uważajcie, jeżeli przypadkowo jesteście w separacji. Niezwykłe, jak ogromna musiała tkwić w panu z Teksasu potrzeba zwrócenia na siebie uwagi i zyskania odrobiny akceptacji! No i tak łatwo można było uniknąć tej tragedii. Cóż, każdy z nas chce dostawać lajki i czuć, że po coś jest na tym cholernym Facebooku, po coś wrzuca te wszystkie rzeczy, zamiast pracować, i czeka z napięciem, aż charakterystyczne czerwone cyferki wskażą mu jego stopień zajebistości. Tak, przekleństwa użyłam celowo, bo dobrze się sprzedają.

Aleksandra Świerk

(ur. 1983) – podczas studiów pisała i czytała (wiedza o kulturze, UJ), po studiach zabrała się za filmy (festiwale filmowe, warsztaty scenariuszowe, produkcja), obecnie głównie pisze, zazwyczaj o kulturze, czasem scenariuszowo, czasem publicystycznie, czasem nawet kreatywnie. Ulubiony cytat: cokolwiek myślisz, pomyśl na odwrót.